Przybywa odsiecz

– Przyjechał! – wrzasnął zdyszany posłaniec, wpadając do ratusza. Kilkunastu radnych zerwało się zza długiego, dębowego stołu, rozrzucając wokół papiery. Ktoś przewrócił krzesło, które z hukiem trzasnęło o podłogę. Ktoś inny potrącił kałamarz, zalewając blat atramentem.
– Rycerz? Już dziś? – przeraził się sekretarz. – Miał być w poniedziałek!
– Szybki jest – z powagą przyznał burmistrz, gładząc sumiastego wąsa.
– Nie jesteśmy gotowi! Kontrakt w proszku!
– Strategia nie przygotowana! – zawył planista.
– Nie bądźmy drobiazgowi – uspokajająco rzekł księgowy, wodząc wzrokiem po twarzach zaniepokojonych towarzyszy. – Grunt, że ktoś odpowiedział na nasz apel!
– Otóż to! – poparł go burmistrz. – Ów zacny śmiałek na pewno sam najlepiej wie, co robić. Przyprowadź go tutaj – zwrócił się do posłańca.
Wtem, jakby w odpowiedzi, na schodach ratusza rozległy się kroki, przypominające odgłosy kafara wbijającego pale pod budowę mostu. Trząsł się od nich cały budynek. Metaliczne tąpnięcia stawały się coraz głośniejsze, aż wreszcie dobiegły zza samych drzwi sali narad. Bojaźliwi radni zbili się w stadko w jej przeciwległym końcu.
A wtedy wejście otworzyło się z impetem i w progu stanął rycerz.
Był ogromny. Nie przysadzisty jak miejski kowal, czy brzuchaty jak lokalny piekarz, lecz zwyczajnie ogromny. Odziany był w ciężką, nieforemną zbroję, która z trudem zdawała się osłaniać jego potężne jestestwo. U pasa miał miecz godny rozmiarów swego właściciela. Przyłbica hełmu była opuszczona.
– Przybyłem! – zadudnił olbrzym przez jej szczeliny.
Ponieważ niemal wszyscy świadkowie wizyty struchleli ze strachu, burmistrz wziął sprawy w swoje ręce.
– Witaj, szlachetny śmiałku! – zakrzyknął, z jowialną miną wychodząc przed tłumek radnych. – Niezmiernie się cieszymy, że nasze prośby zostały wysłuchane! Zdaje się pan być idealny do tego zadania! Prawda? – spytał swych współpracowników przez ramię.
Odpowiedziało mu kilka nieśmiałych potaknięć.
– Znakomicie! – zahuczał przybysz, wchodząc do sali narad. Sunął niezgrabnie, chwiejąc się na boki, niczym niestabilne drzewo.
– Niech pan spocznie – burmistrz wskazał mu najbliższe krzesło. Rycerz przyjął zaproszenie, a nieszczęsny mebel zaskrzypiał z wyrzutem. Naczelnik miasta przycupnął nieopodal. – Może zechciałby pan unieść przyłbicę? To znacznie ułatwiłoby konwersację.
– Panowie wybaczą – chrząknął tamten z niespodziewanym zakłopotaniem. – Niestety zacięła się dziś rano. Chętnie skorzystam z pomocy waszego kowala, najpierw jednak wolałbym przejść do sedna. Podobno macie tu bazyliszka do ubicia.
– Owszem.
– Groźny jest?
– Jak to bazyliszki – odparł burmistrz. – Czternastu ludzi już pożarł.
– I pięć krów! – dorzucił planista.
– Niedobrze – mruknął rycerz. – Innych szkód też narobił?
– Jeśli nie liczyć nadgryzionej stodoły, żadnych – rzekł księgowy. – Ale szpetny jest przy tym niemiłosiernie, co już samo w sobie może być szkodliwe – zażartował, chcąc rozładować sytuację. Udało mu się, bo wśród radnych rozszedł się chichot.
– I cuchnie okropnie! – dodał ktoś z tłumu.
Tym razem wszyscy roześmiali się jeszcze głośniej. Nawet rycerz zdawał się być rozbawiony, bo od jego rechotu zbroja tak się zatrzęsła, że aż dzwoniły naramienniki.
– W takim razie postaram się wstrzymać oddech – rzekł wesoło, z wysiłkiem podnosząc się z krzesła. – A tymczasem wy postarajcie się nie krzyczeć.
I zanim tamci zrozumieli, o co ich poproszono, podniósł przyłbicę. Z czeluści hełmu spojrzało na mężczyzn dwoje pomarańczowych, bazyliszkowych ślepi.
Rzecz jasna nie posłuchali rady.

Copyright © Maciej Musialik 2010

Dodaj komentarz